Długo oczekiwany wywiad z ikoną środowiska kibicowskiego "Odry" Opole, dostępny jest już dla wszystkich wiernych fanów naszej ukochanej "Odry". Jerzy "Cioła" Ciołka w trakcie ponad kilkugodzinnej rozmowy z serwisem Historia "Odry" Opole, opowiedział o swojej przygodzie z opolską "Odrą", dla której poświęcił niemal całe swoje życie.
Zapraszamy do interesującej lektury najpopularniejszego kibica "niebiesko-czerwonych", w którym to pojawia się m.in przesłanie dla młodego pokolenia fanów "Odry", którzy działają w ramach sektora A.
Historia „Odry” Opole: Przypominasz sobie w jaki sposób „zaraziłeś” się miłością do opolskiej „Odry”, której po dzień dzisiejszy kibicujesz ?
Jerzy Ciołka: Przede wszystkim muszę zacząć od mojej rodziny. W moim rodzinnym domu piłka nożna była zawsze na pierwszym miejscu i mówiło się o niej bez przerwy. Mój dziadek, który pochodził z Lwowa, był wiernym kibicem „Pogoni” Lwów. To on zaszczepił w moim ojcu oraz jego bracie miłość do piłki nożnej. Już jako mały berbeć ojciec z wujkiem zabierali mnie na mecze „Odry”, abym mógł z nimi cieszyć się zwycięstwami naszej drużyny. Po raz pierwszy na mecz „Odry” przyszedłem w wieku 4 lat! Co prawda wiele z tego pierwszego meczu nie pamiętam, ponieważ jako dzieciak interesowało mnie całkiem co innego, aniżeli kopana futbolówka na murawie boiska. Swego czasu na stadionie przy ul. Oleskiej były huśtawki, piaskownica dla dzieci, które często w trakcie spotkań były okupowane przez maluchów. Ojcowie czy matki w tym czasie mogli spokojnie oglądać mecz. Jednym słowem, moja rodzina zaraziła mnie tą miłością do futbolu, a przede wszystkim „Odry” Opole.
HO: Czy zapamiętałeś może swoje pierwsze odczucia z pierwszego nazwijmy to świadomego udziału w meczu „Odry” Opole? Co czułeś wówczas i jakie wspomnienie pozostało w Twojej pamięci tego wydarzenia?
JC: Oczywiście, że pamiętam! Miałem wówczas 7 lat i byłem uczniem pierwszej klasy szkoły podstawowej. Było to spotkanie na szczeblu drugiej ligi przeciwko „Siarce” Tarnobrzeg, w którym „Odra” zwyciężyła 4:1. (prawdopodobnie chodzi tutaj o spotkanie drugiej ligi w sezonie 1974/75 z „Górnikiem” Wojkowice zwycięskim 4:1 – przyp. red.) Zapamiętałem przede wszystkim tą atmosferę na stadionie. Stadion pękał w szwach, jupiterów jeszcze wtedy nie było. Był taki mały płotek tuż obok bieżni, a my często na niej sobie biegaliśmy i nikt nie robił z tego tytułu problemów. Taki poważniejszy kontakt, świadomy z „Odrą” Opole miałem w okresie tworzenia się tzw. ruchu kibicowskiego na „Odrze”. Nie było wtedy jeszcze żadnych szalików i innych gadżetów tak jak ma to miejsce dziś. Chłopaki wszystko robili sobie we własnym zakresie. Początki były takie, że modne były flagi na kijach, tzw. machajki. Ten środkowy sektor, który dziś jest nieczynny, czego bardzo żałuję, a chciałbym aby to powróciło…bo ten dzisiejszy sektor A, jest fajny, można zrobić oprawę, ale nie ma tej akustyki co kiedyś. Na tym centralnym sektorze, wystarczyło 30 osób, które ryknęły, a całe Chabry i okolice doskonale słyszały nasz śpiew. Nas na początku nie było dużo, chłopaki sami sobie wszystko przygotowywali, szyli garniturki w barwach „niebiesko-czerwonych”. Sam sobie przypominam, że mój pierwszy szalik zrobiła mi moja babcia na drutach!
HO: Ruch kibicowski na „Odrze” na poważnie zaczyna rozwijać się w połowie lat 70, kiedy to do klubu zostanie ściągnięty jednej z najbardziej zasłużonych trenerów „Odry” Antoni Piechniczek. Rozpoczyna się dla naszego klubu okres sukcesów, których brakowało od dobrych kilku lat. Jak Ty odbierałeś sukcesy klubu jako młody chłopak?
JC: Dokładnie. Przede wszystkim Puchar Ligi w 1977 r., a Puchar UEFA z Magdeburgiem to było coś wspaniałego! Bramy stadionu były otwarte już na 3 godziny przed meczem, a w przeciągu 30 minut stadion zapełnił się po brzegi. Przyjechali oczywiście kibice z Magdeburga co oczywiście nie do końca nam się podobała. Wiesz jak to jest, „jak świat światem Niemiec z Polakami nie będzie bratem”, nawet z NRD, jakie to było takie to było, ale to zawsze Niemiec! Dla mnie Niemiec to jest dobry 2,5 metra pod ziemią, ale w sumie to szczegół. Ale czym mnie zaskoczyli? Zaskoczyli mnie jedną rzeczą, którą do dziś zapamiętałem. Mieli taką ogromną flagę na kiju, wielkości niemal dzisiejszej naszej sektorówki. Naprawdę trzeba było mieć krzepę, aby nią machać! I stał taki goryl, kawał takiego chłopa, widać było, że to jakiś robol pracujący w jakiejś kopalni lub hucie i jak tym zamachnął to zakrył pół sektora! Siedzieli wówczas niedaleko basenu, zajęli niewielki sektor, było ich może ok. 250. Ogólnie obyło się bez żadnych ekscesów, jednak ten mecz na długo został w mojej pamięci. To było dla mnie wielkie wydarzenie, przyjechała w końcu drużyna z zagranicy i to w europejskich pucharach. Pamiętam doskonale jak ojciec opowiadał mi o drużynie brazylijskiej, która gościła w Opolu i dla mnie było to z pewnością wydarzenie porównywalne do tego, które przeżył tata („Odra” rozegrała mecz towarzyski z AFC Belo Horizonte w 1956 r. przegrywając 0:3 – przyp. red.).
HO: Druga połowa lat 70 staje się dla Ciebie bardzo ważnym okresem w Twoim kibicowskiej przygodzie. Coraz bardziej świadomie podchodzisz do meczów „Odry”…
JC: Już zacząłem regularnie chodzić na „Odrę”, zbierać pamiątki z nią związane. Wtedy to właśnie namówiłem babcię na zrobienie mi szalika w barwach „Odry”, który otrzymałem na gwiazdkę. Nie chciałem niczego innego pod choinkę, tylko ten szalik, z którego niezmiernie się ucieszyłem. Lekko nie było, bo z dostępnością materiału różnie bywało, babcia zatem popruła stare swetry, które się nadawały i ten szalik w końcu mi zrobiła. Nawet mam ten szalik do dnia dzisiejszego! Trzymam go jako moją relikwię, dbam o niego i wiele się nie zmienił od momentu jego wyrobienia. Zacząłem powoli funkcjonować coraz żwawiej w Klubie Kibica na stadionie i po raz pierwszy wówczas styknąłem się z milicją. Niewielu o tym wie, ale na stadionie siedziało wielu es-beków, którzy inwigilowali środowisko kibiców. Nie raz zdarzało się otrzymać wezwanie do dzielnicowego, aby tłumaczyć się z użycia nieodpowiedniego słowa wobec władzy.
Moimi pierwszymi działaniami w Klubie Kibica było układanie piosenek. Nie chciałbym aby zabrzmiało to jako przechwałka, ale wiele piosenek jest mojego autorstwa. Mimo wszystko nie chciałbym do końca sobie przypisywać wyłączności, ponieważ często było tak, że wspólnie wymyślaliśmy teksty przy różnych okazjach. Często pomagało nam w tworzeniu piosenek Radio Luksemburg, które łapaliśmy i wyciągaliśmy tam co nieco dla siebie.
HO: Czy to ty byłeś może autorem piosenki „Dał nam przykład Leeds United jak zwyciężać mamy…”?
JC: Niestety nie! Autorami tej piosenki byli chłopaki z 1-eg maja. Dżius i Marek wspólnie ułożyli słowa tej piosenki. Oni sobie siedzieli przy gitarze i jabolach, bo to wtedy tylko to było do picia. Z piwem było ciężko, można było je wypić tylko w Semaforze ale tylko do godziny 16… Tak na dobrą sprawę nie pamiętam do dnia dzisiejszego jak miał na imię Dżius…a to właśnie on był pomysłodawcą tej piosenki.
HO: Oprócz tworzenia autorskich piosenek, mieliście chyba inne zadania kibicowskie.
JC: Przede wszystkim to się odbywało trochę na zasadzie partyzantki. Nikt z nami z władz się nie kontaktował. Panowie z KC nas chyba olewali, bo nie traktowali nas do końca poważnie. Wszystko co złe pochodziło z Anglii, od których zaczęliśmy powoli przejmować pewne zachowania i nawyki. Pierwszy mecz ligi angielskiej jaki zobaczyłem w telewizji, to był mecz Liverpoolu, do którego zaraziłem się sympatią. Chociaż w Opolu popularnym zespołem był wspomniany Leeds United. Nie wiem skąd właśnie wzięła się aż tak wielka moda na Leeds, ale to gdzieś Dżius wyłapał będąc na wyjeździe w Londynie, ponieważ miał tam ciotkę. On właśnie przywiózł pierwszy oryginalny szalik Leeds United do Opola. To była niesamowita sprawa jak to zobaczyliśmy. Prawdziwa poezja! Coś pięknego! Stąd chyba wziął się ten Leeds. Jak zaczął nam opowiadać o tym, jak kibice angielscy podchodząc do meczów swoich zespołów to nie mogliśmy uwierzyć. Mówił o tym, że jeżdżą na mecze z siekierami, nożami i deskami, co mnie wówczas trochę przerażało, ale i może nieco pobudzało wyobraźnię. I właśnie wtedy Dżius zaproponował nową piosenkę. Stwierdził, że skoro może być „Dał nam przykład Bonaparte…” to i może być „Dał nam przykład Leeds United…”. Ale żeby nie była to profanacja hymnu narodowego to postanowił poukładać to w interesujący sposób, który nikomu by nie przeszkadzał, bo inaczej mogliby nas nawet pozamykać. Całość tej pieśni składała się z trzech zwrotek, o czym nie wszyscy wiedzą i leciała w następujący sposób:
” My ten cały styl angielski bardzo dobrze znamy,
Dał nam przykład Leeds United jak zwyciężać mamy,
Hej „Odro” ukochana ma drużyno,
Czy wygrywasz czy przegrywasz, pozostaniesz z nami,
Przejdzie „Górnik”, przejdzie „Legię” i „Zagłębie” przejdzie,
”Wisłę” łodzią przepłyniemy, mistrza zdobędziemy,
Ci z Chorzowa wciąż się chwalą, że Maszczyka mają,
A my mamy braci Kotów, co bramki strzelają”
HO: Teraz znamy pełną genezę powstania tej pieśni. Wróćmy do Twojej roli w ruchu kibicowskim „Odry”. Jest połowa lat 70, ale Ty nadal jesteś stosunkowo młodym człowiekiem…
JC: Dokładnie, ale już byłem traktowany prawie na równi z innymi starszymi. Robiłem trochę za maskotkę powiem szczerze, bo ja swego czasu byłem taki grubiutki, pulchniutki jak misio jogi. Dokładnie tak wyglądałem i ta cała stara załoga mnie po prostu polubiła. Oczywiście na samym początku podchodzili do mnie ostrożnie i starali się dbać o to, abym nie wszędzie tam, gdzie nie jest dla mnie bezpiecznie. Pamiętam jak płakałem, kiedy to nie chcieli mnie wziąć na mecz ze „Śląskiem”. Wyrzucili mnie z pociągu na dworcu PKP i powiedzieli, że jestem jeszcze za młody na wyjazd do Wrocławia, ponieważ będzie ostra bitwa i nie nadaję się jeszcze na taki wyjazd. Miałem łzy w oczach, że nie mogłem z nimi pojechać. Jakoś jednak musiałem to przeżyć, ponieważ rodzice wychowali mnie, abym miał szacunek do starszych i uszanowałem ich decyzję. Ale wkrótce po tym, to był już 1978 rok, uwziąłem się na całego i po raz pierwszy wyjechałem na spotkanie wyjazdowe „Odry”. Nawet chłopaki aż się zdziwili, że się pojawili. Pamiętam jak dziś, pierwsza połowa na Cichej w Chorzowie, słoneczko, grzało niemiłosiernie, jakieś prawie 30 stopni celsjusza! W drugiej połowie natomiast totalne oberwanie chmury i deszcz! Pamiętam jak dziś, Boleck zdobył bramkę dla „Odry” i wygraliśmy 1:0. To był mój pierwszy świadomy wyjazd na mecz. Już wtedy wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi, tych się nie lubi, tych nienawidzi itd.
HO: Czyli był to dla Ciebie taki moment przełomowy w Twojej przygodzie kibicowskiej? Wtedy właśnie zrozumiałeś, że z „Odrą” będziesz na dobre i na złe?
JC: Powiem szczerze, że w podświadomości już jako 10-letni chłopak wiedziałem, że będę z „Odrą” do końca życia i jeden dzień dłużej. Na mecz przychodziłem jak do siebie, do rodziny i do tej pory tak właśnie jest.
HO: Jak Twoi rodzice reagowali na Twoją miłość do klubu i pierwsze wyjazdy poza Opole bez opieki?
JC: Rodzice spokojnie pozwalali mi wychodzić na mecze w Opolu. Wiedzieli, że jest bezpiecznie i nie mieli nigdy nic przeciwko temu. Jeśli zaś chodziło o moje wyjazdy, byli temu przeciwni. Zwłaszcza ojciec, który swego czasu również jeździł na mecze wyjazdowe i nie raz zdarzyło się, że gdzieś dostał po głowie z grupą kolegów. Wiedział więc, że jest to niebezpieczne, tym bardziej w tak młodym wieku. Chcąc wyjechać na jakiś wyjazdowy mecz musiałem uciekać się do fortelu. Wówczas popularne było ZHP. Wziąłem kilku chłopaków z klasy, przyprowadziłem do mojego domu i powiedziałem rodzicom, że mamy zbiórkę i jedziemy na biwak do Chorzowa a przy okazji będziemy zwiedzać parki. Ojciec nie widział w tym problemu i pozwolił bez problemów na ten wyjazd. Zapakowałem się oczywiście formalnie jak na harcerza przystało, ale dodatkowo zabrałem ze sobą ciuchy cywilne. Wszystko układało się jak należy, pojechaliśmy na stację, tam się przebrałem i wyruszyliśmy do Chorzowa. Pech chciał, że siedzieliśmy na odkrytej trybunie stadionu „Ruchu”. Zaczął padać deszcz i niemiłosiernie zmokliśmy. Ale nie to było problemem. Okazało się, że w Wiadomościach sportowych pokazywali fragment meczu „Odry” z „Ruchem”, a durnowata kamera zahaczyła nas w czwórkę jak siedzieliśmy na stadionie i mokniemy. Ja przyjeżdżam do chałupy, wszystko ładnie pięknie i pierwsze co ojciec mnie woła do siebie i pyta: Jak ten park synu w Chorzowie wygląda? Ja mówię, że elegancko tylko padało jak skurczybyk! Ojciec na to: Wiem, widziałem w telewizji! Ja byłem w szoku! Ojciec zrugał mnie za to, że pojechałem na mecz bez ich pozwolenia i w dodatku, że skłamałem. Ojciec zrobił mi awanturę za to co zrobiłem, stwierdził, że mogłem nawet stamtąd nie wrócić, bo nie wiadomo co hanysy mogłyby mi zrobić. Sprawa później rozeszła się nieco po kościach, ale od tej pory, dopóki nie skończyłem 18-tego roku życia, pytałem za każdym razem ojca, czy mogę wyjechać na mecz poza Opole.
Jak wspominałem, jestem tak wychowany, że rodziców należy szanować i respektowałem później cały czas zdanie ojca i matki. Mówiłem przed każdym wyjazdem ojcu, żeby miał na uwadze to, że wyjeżdżam i, że różnie może być w takim dajmy na to Wrocławiu. Ojciec już niestety nie żyje…teraz jakby zobaczył, że „Odra” jest w jakiejś czwartej lidze, to by się w grobie przewracał…
HO: Wspomniałeś o bardzo ważnej kwestii, czyli ewentualnej utracie zdrowia lub nawet życia w trakcie wyjazdowego meczu. Czy zdawałeś sobie sprawę z tego, że Twoje wyjazdy z kolegami na mecz mogły skończyć się tragicznie? Czy do młodego chłopaka docierały takie wiadomości?
JC: Zdawałem sobie z tego sprawę, przede wszystkim jeśli chodzi o „Śląsk” Wrocław. To dla mnie wróg publiczny numer jeden. Wiedziałem, że kibice obu klubów nie darzą się sympatią i należy uważać podczas wyjazdów na Dolny Śląsk. O pozostałych niesnaskach dowiadywałem się stopniowo, jednak sprawa „Śląska” była zawsze na świeczniku i każdy kibic opolskiej „Odry” o tym wie.
HO: Wyjaśnij naszym czytelnikom dlaczego taka wielka nienawiść panuje wśród kibiców „Odry” wobec wrocławskiego klubu?
JC: Sprawa rozbija się o dość prozaiczną rzecz sięgającą okresu tuż po drugiej wojnie światowej. Po przybyciu lwowiaków do Opola, część osiedliła się w Opolu, a część wyjechała do Wrocławia w poszukiwaniu lepszego życia. W Opolu zostali kibice starej „Pogoni” Lwów, a do Wrocławia wyjechali kibice „Czarnych” Lwów. To pokolenie nie darzyło się sympatią, jedni zaczęli kibicować „Odrze” a drudzy „Śląskowi”. Tak się zaczęły niesnaski pomiędzy kibicami obu klubów, które istnieją po dzień dzisiejszy.
HO: Jadąc na pierwszy swój wyjazd do Chorzowa miałeś świadomość tego, że możesz dostać po głowie kijem, oberwać cegłówką a może nawet wylądować w szpitalu?
JC: Oczywiście, że tak, choć może nie do końca. Mimo młodego wieku i młodzieńczej fantazji, gdzieś tliła się w głowie myślę, o tym, że może stać mi się krzywda. Byłem z Opola i wiedziałem, że nie jestem mile widziany w Chorzowie. Dla mnie wówczas istotniejszym faktem było samo przeżycie meczu na żywo. Integracja z grupą również, ale wtedy przywiązywałem większą uwagę do obejrzenia meczu na żywo. Każdy mecz przeżywałem, po porażce płakałem nawet 15 minut pod stadionem…
HO: Z biegiem czasu okazuje się, że tych wrogów przybywa wśród kibiców klubów piłkarskich w Polsce. Jak ty odnajdujesz się w tym wszystkim i jaki sobie stawiasz główny cel spotkań wyjazdowych?
JC: Przede wszystkim doping „Odrze” Opole. My nigdy nie byliśmy zaczepni, nigdy nikogo nie prowokowaliśmy. Ale jak zaczynała się jakaś burda nie z naszej winy, to przecież nie będę stał i się patrzył jak leją moich czy nadstawiał twarz, aby mnie lali. Wiedziałem, że tam gdzie jeździliśmy nas nie lubią, a dlaczego? Tego nie zawsze rozumiałem. Takiej „Legii” z założenie się nie lubiło i tyle…Pamiętam taki przykład z meczu w Sosnowcu z „Zagłębiem”, kiedy przegraliśmy 5:0, a słynny Joachim Szczepanek pięć razy krzyknął moja i pięć razy puścił bramkę, ale to szczegół. Wtedy pojechał do Sosnowca taki gościu o pseudonimie „Parówa” i on wtedy pierwszy raz w życiu się wydymał. „Parówa” i „Wytrych” w dużej mierze rządzili naszym młynem…”Wytrych” już niestety nie żyje…”Parówa” się wtedy zdygał mocno, ponieważ na dworcu jak przyjechaliśmy, wyszło może 15-stu gości z „Zagłębia”. My przyjechaliśmy w sile może ok. 45 osób. Kibice „Zagłębia” zapytali czy jest z nami „Parówa”. On był wśród nas w charakterystycznych okularkach oraz taką specyficzną srebrną kurtkę, którą dostał w prezencie z Zachodu. „Parówa” nie odezwał się ani słowem, my również nic nie powiedzieliśmy, aby się nie przypucować gospodarzom. Po chwili konsternacji, Sosnowiec mówi, że przynieśli dla „Parówy”…trumnę! Faktycznie goście przynieśli autentyczną trumnę zbitą z solidnych dech. Chłop wpadł w taką panikę, że wsiadł w pociąg w Katowic i wrócił później do Opola.
Jeszcze lepszy numer był jak nas potraktowała „Legia”. To był taki okres naszej ekstraklasy, że na Śląsku występowała spora liczba drużyn śląskich w pierwszej lidze. Był Chorzów, Zabrze, Rybnik, Tychy, Bytom…i jedna z kolejek ligowych ułożyła się tak, że cała Polska grała na Śląsku, w tym „Odra”. My graliśmy z „Szombierkami”, „Śląsk” grał z „Górnikiem”, „Pogoń” Szczecin grała z „Ruchem”, „Legia” grała w Sosnowcu, ale to byli pobratyńcy…i „Arka” grała chyba z ROW-em. Na dworcu w Katowicach był jeden wielki tumult! Barwy mieszały się ze sobą, można było dostać oczopląsu, bo nie wiedziałem z kim normalnie rozmawiam! W pewnej chwili ja wraz z kilkoma chłopakami odłączyliśmy się od grupy w 15-stu…i nagle kolesie – my dopiero się później kapnęliśmy, że to nie te barwy o których myśleliśmy czyli „Polonii” Bytom – jacyś do nas podchodzą i zapraszają na jabole. Mi coś cholera nie pasowało, mówię do kumpla…Ty Stachu…”Polonia” jak to „Polonia”, jaka jest taka jest, ale oni by nas nie brali do byle jakiej bramy pić jabola. I co się okazało? To byli kolesie z Warszawy, dokładnie z „Legii”, poprzebierani w szaliki „Pogoni” Szczecin. „Pogoń” ma podobne barwy do „Polonii” Bytom i nabraliśmy się na to, a że szaliki wówczas były dwukolorowe bez herbów, więc nie skumaliśmy bazy. Jednak poszliśmy się napić mimo podejrzeń. Weszliśmy w bramę i rozpoczął się jeden wielki gwizd! Dostaliśmy wpier…jak ch… Ale nikt z nas nie stracił szalika ani żadnych barw! Powiedziałem, że możecie mnie napier…możecie mnie zabić, ale barw nie oddam! Po jatce, stwierdziłem, że jeśli jesteście takimi cwaniakami to wyskoczcie na solo! Wówczas głównym szefem kibiców „Legii” był niejaki Hiszpan, który chyba już nie żyje niestety…i mówię do gościa: Hiszpan Ty przyjedź tylko do Opola, a zobaczysz co się będzie działo! Jak się okazało w Opolu nie pojawił się ani razu.
HO: Opowiedz o innych szczególnych wydarzeniach z Twoim udziałem w okresie kiedy „Odra” występowała jeszcze w ekstraklasie.
JC: Przede wszystkim pamiętam jeden wyjazd do Krakowa. Pojechało nas wówczas prawie 800 osób na „Wisłę”! Wtedy jeszcze była przyjemna atmosfera między nami i nimi, nie wiem czy już coś wtedy „Wisła” kombinowała ze „Śląskiem”, ale ogólnie traktowaliśmy się po przyjacielsku. W „Wiśle” było przede wszystkim takich czterech gościów, którzy tym wszystkim sterowali m.in. Wodzu. Wodzu był równym gościem, wspominam go bardzo miło. To właśnie on zorganizował nam „pobyt” w Krakowie i wówczas po raz pierwszy spróbowałem piwa i zapaliłem po raz pierwszy papierosa „Sport”. Wypiłem chyba dwa i pół piwa plus jeden papieros i…totalnie odjechałem! Wzięło mnie tak mocno jakbym wypił litra wódki! Miało to miejsce niedaleko stadionu, na który dojechaliśmy tramwajem nr 4. Nieopodal stadionu stał niewielki barak, w którym serwowano browar i to właśnie tam po raz pierwszy w życiu nawaliłem się jak świnia. Nie to jednak było najważniejsze a jednocześnie śmieszne…nagle zamroczony wpadłem gdzieś w krzaki i zaległem tuż przed meczem! Po jakiś dwóch godzinach budzę się, patrzę na siebie…a ja leżę w tych krzaczkach, przykryty ciepłym kocem a pod głową mam mięciutką poduszkę! Mało tego! Czterech takich łebków z „Wisły” czekało na mnie aż się obudzę! Wstałem, wzięli mnie na stadion, kupili bilet i zaprowadzili do moich. Wówczas mimo przyjaźni między kibicami obu zespołów, kibice siedzieli osobno, a nie tak jak jest teraz, że dopinguje się wspólnie.
Bardzo miło wspominam okres, kiedy „Odra” była w ekstraklasie…nie wiem czy ja kiedyś doczekam z powrotem ekstraklasy w Opolu…bardzo bym tego chciał…zresztą już kiedyś powiedziałem: Jeszcze raz „Odrę” zobaczyć w ekstraklasie i wtedy mogę spokojnie umierać…Jak o tym mówię, to już mi łzy w oczach stają i mówić nie mogę…
HO: Kibice „Wisły” Kraków, którzy de facto byli obcymi dla Was ludźmi, potraktowali Ciebie bardzo przyjacielsko, a wręcz rodzinnie. Nie zostawili Ciebie na pastwę losu w ogromnym Krakowie. Powiedz, czy Wy jako kibice kierowaliście się swoistym kodeksem kibica?
JC: Przede wszystkim jeśli chodzi o bójki, to nie można było używać żadnego sprzętu. Napier…się, ktoś leży to nie kopiemy! Nie wchodziły w grę żadne kamienie, kastety i inne sprzęty. Pierwszy raz spotkałem się jednak z sytuacją, w której złamano te zasady, a miało miejsce całe zdarzenie w Tychach. Zaczęło się od momentu, kiedy Tychy przyjechały do Opola i wywiesiły niemiecką flagę i zaczęli śpiewać po niemiecku. To nas mocno wkurzyło i postanowiliśmy, że na wyjeździe na Śląsku coś zgotujemy gospodarzom. Przed meczem poszliśmy do knajpy na piwo, bo przyjechaliśmy już o 7 rano, a mecz był ok. południa. Więc nie mając nic do roboty piliśmy w knajpie. Przybyło nas niewielu ok. 50 osób. Nagle do knajpy wpada spora ekipa i słyszymy hasło: Tysovia raz, Tysovia 2, Tysovia 3…
Ja akurat brałem kufel z baru a tu mi przed twarzą łańcuch wali w kufel i ten się łamie w pół! Zahaczony został nieco w łeb i padłem na ziemię. Mogli mnie kopać, ale tego nie zrobili, bo szukali barw. Akurat szalik miałem po kurtką to go nie widzieli. I w pewnym momencie pojawił się jakiś gość od nich, a w ręku trzymał prawdziwą, olbrzymią siekierę! Wtedy pierwszy raz zobaczyłem sprzęt.
HO: Nie przeszło Ci po raz pierwszy przez myśl, że możesz stracić życie?
JC: Owszem, myślałem o tym…ale wiesz to jest jak w piosence: „Za „Odrę” damy serce swe…”…zrobiłbym wiele dla „Odry” i jakoś o tym często zapominałem…
HO: W 1989 roku w jednym z wywiadów jakich udzieliłeś „Trybunie Opolskiej”, na pytanie czym jest dla Ciebie „Odra” odpowiedziałeś, że za „Odrę” mógłbyś oddać swoje życie. Czy podtrzymujesz nadal swoją deklarację po latach?
JC: Oczywiście! Mogę za nią zginąć, ale barw się nigdy nie wyrzeknę! Dam ci prosty przykład…i choć nie chciałbym, aby zabrzmiało to jak wychwalanie się, ale faktycznie tak było… Kiedyś wracaliśmy od kumpla z przysięgi wojskowej. Przesiadka we Wrocławiu. Podchodzą na peronie kolesie. Ja wiedziałem, że to „Śląsk”. Nagle z ich strony pada pytanie do moich serdecznych kolegów: Skąd jesteście?! A ci nagle, że są z Oławy, Brzegu i innych wioch…pytanie kierują w końcu do mnie: Skąd Ty jesteś?! Odpowiedziałem, że z Opola. Usłyszałem: Ty tak prosto i otwarcie mi o tym mówisz?! – A dlaczego mam się bać i kłamać?! – stwierdziłem. – Zabijesz mnie?! Pod pociąg wrzucisz?! Jak jesteś taki odważny to zrób to! Okazało się, że goście ze „Śląska” spuścili manto moim kolegom za to, że skłamali, a mnie wzięli na miasto! Zapytali mnie ile mi zostało czasu do odjazdu pociągu, stwierdziłem, że ok. 45 minut. Zaciągnęli mnie do knajpy tuż przy dworcu i jeden gość na głos zaczął mówić: - Panowie, to jest gość z Opola i jako jedyny nie bał się przyznać, że jest z Opola i kibicuje „Odrze”. Podszedł do baru i zamówił setę oraz cztery piwa. Jak zobaczyłem ten zestaw to powiedziałem, że na szybkiego to tego nie wypiję. Zagroził mi wtedy: - Nie pier…tylko pij! Nie napijesz się za swoją „Odrę”?! Wtedy mi wjechał ostro na ambicję. Wypiłem wszystko, ale zaznaczyłem, że za „Śląska” nie napiję się w życiu. Zgodził się. Wyszedłem z knajpy cały i zdrowy i tak też wróciłem do Opola. Miałem ogromne pretensje do moich przyjaciół, że posrali się przy „Śląsku”, ale przeszło mi, bo w końcu każdy ma chwile słabości…
HO: W sumie to napiłeś się z…wrogiem!
JC: No tak…ale powiem tak: piwo nie śmierdzi. Cwaniaków trzeba rąbać, a ja jeszcze dostałem ćwiartkę na drogę! Dlaczego więc miałem nie skorzystać jak stawiali za własną kasę?
HO: W 1981 roku „Odra” Opole opuszcza szeregi ekstraklasy…powoli kontakty z kibicami mocniejszych ekip stają się z roku na rok coraz rzadsze. Jednak Twoja pozycja z biegiem czasu w środowisku kibicowskim „Odry” rośnie. Powiedz jak doszło do Twojego wyboru na szefa kibiców „Odry”?
JC: No właśnie i tu jest problem…sam nie pamiętam kiedy do tego doszło! Nie wiem za bardzo dlaczego i na jakiej zasadzie stało się tak, że „Cioła” od dziś będzie rządził opolskim młynem… Byłem chyba pozytywnym ogniwem tego ruchu kibicowskiego. Mieliśmy wówczas sympatyczną paczkę, z którą trzymaliśmy się razem. Byłem lubiany w tym gronie. Nie wiem czy to był przypadek…czy co…po prostu stało się…z dnia na dzień jakoś samoistnie do tego doszło. Wówczas miałem bardzo donośny głos…prawie tak jak „Wili” dzisiaj…i może to właśnie to spowodowało, abym zaczął zapodawać itd. Nigdy jakoś specjalnie się nie wywyższałem, raczej byłem skromny i może to był powód?
Kiedyś Juliusz Stecki wspomniał o mnie, że jestem niekoronowanym królem opolskich kibiców…a ja mu odpowiedziałem, że takim królem się nie czuję, bo na króla to trzeba mieć wygląd i pieniądze. Szanuję to, że ludzie mają do mnie szacunek i dobrze się o mnie wypowiadają. Ale ja naprawdę nie czuję się żadnym królem ani ikoną jak wspomniałeś…robiłem to co kochałem i do tej pory to robię…dla mnie to nie był żaden obowiązek tylko przyjemność, która jest wpisana w życie.
HO: Jesteś znany z okazywania swojego oddania „Odrze”, jednak za słowami kryją się również i czyny. Swego czasu nosiłeś na szyi łańcuszek z herbem „Odry”. Nosisz go do tej pory?
JC: Niestety nie…kiedy poszedłem do wojska…jednemu kapralowi nie spodobał się mój łańcuszek i niestety zerwał mi go…właściwie nie miałem wyjścia, bo przecież wówczas trudno było wojskowemu podskoczyć. Przeżyłem to bardzo…Ale pozostała mi pamiątka, którą już mam na zawsze, czyli tatuaż „Odry”. Niestety wówczas gdy go robiłem nie było takich technik jak dziś i wygląda trochę jak więzienny. Jestem z niego bardzo dumny, że noszę go na ramieniu. Herb „Odry” z napisem, to dla mnie coś bardzo ważnego. Tatuaż został zrobiony w trakcie mojej służby wojskowej a robił go mój kolega w latach 1986-88.
HO: Jak dzieliłeś czas poświęcany „Odrze” z życiem prywatnym? Nie ukrywajmy, ale wyjazdy na mecze, imprezy czy bójki musiały zajmować Ci sporo czasu. Jak sobie z tym radziłeś? Czy dla Ciebie zawsze była najważniejsza „Odra” bez względu na to co by się nie działo?
JC: Przez moją miłość do „Odry” rzuciła mnie dziewczyna, w której byłem zakochany tak jak w „Odrze”. Ja jej powiedziałem na samym początku, że będzie musiała wybierać niejednokrotnie, bo w dniu meczu mnie nie ma dla nikogo…na imię miała Sylwia…zresztą dalej mam do niej sympatię…rozstaliśmy się po przyjacielsku…jej największa rywalka „Odra” zwyciężyła, a ona tego nie mogła zaakceptować.
HO: Nie żałowałeś tego?
JC: …i tak i nie…przez tydzień od rozstania z Sylwią bardzo z tego powodu wszystko przeżywałem…ale potem mi to przeszło…kolejne wyjazdy na mecze z imprezami jakoś załagodziły ten ból…stało się i nie chciałem już płakać nad rozlanym mlekiem. Nie żałuję tego do końca…i nie odczuwam tego jako swoją porażkę. Było minęło.
HO: Co byś zaliczył do Twoich największych sukcesów oraz porażek w swojej przygodzie kibicowskiej?
JC: Największym moim sukcesem było zaufanie chłopaków, którym mnie darzyli. Rządzenie przez jakiś czas młynem było dla mnie z pewnością wielkim sukcesem. A porażką, którą do tej pory się wstydzę, to był mecz w Poznaniu z „Wartą”. Wtedy była kosa z „Lechem”. Straciłem wówczas flagę „Odry”… Zamiast jechać z całą ekipą na mecz, pojechaliśmy w piątkę pociągiem. Przy dojściu na stadion „Warty”, szedłem z flagą biało-czerwoną „Odry” z napisem gotyckim i tam właśnie ją straciłem. Dostaliśmy wtedy niezły oklep…boli mnie to bardzo co się stało…wiem, że chłopaki mieli trochę do tej sytuacji pretensji…chyba mi to wybaczyli ze względu na szacunek do mojej osoby.
HO: Jak młode pokolenie kibiców „Odry” odnosi się do Ciebie? Kim dla nich jesteś?
JC: Traktują mnie jak swojego, ale wiadomo, że pokolenie moje i mój czas przeminęły. Nie jestem już tak do końca potrzebny, bo i na żadną ustawkę nie pojadę i nie zawsze już nadążam za tym wszystkim…w końcu zdrowie już nie to samo…
HO: A jakbyś miał ocenić i porównać Twoje pokolenie z tym nowym narybkiem na sektorze A?
JC: Z tej mąki będzie na pewno chleb! Tu potrzeba jednej rzeczy. Należy jeszcze bardziej wszystkich ze sobą zintegrować. Oni muszą czuć się potrzebni grupie i wiedzieć, że każdy z nich ma wpływ na to co się dzieje w młynie. Jeden za wszystkich wszyscy za jednego tak jak to było za moich czasów. My organizowaliśmy jakieś spotkania, wspólne imprezy, staraliśmy się maksymalnie integrować, dlatego czuliśmy się jak w rodzinie. To nam pomagało i nas wzmacniało.
HO: Wróćmy do kwestii technicznych…wyjazdy na mecze to pewne koszta, organizacja opraw również…jak zatem radziliście sobie w trudnych czasach z finansowaniem tego wszystkiego?
JC: To był taki okres, że surowce wtórne były w cenie. Zbierało się makulaturę i butelki, na których można było sporo zarobić, szczególnie na butelkach po wódce. Wiara piła tego sporo, więc i było co zbierać. Butelek nigdy nam nie brakowało, a i skupów było wiele. To było nasze główne źródło finansowania naszej przygody z „Odrą”. Jeżeli chodziło o nasze zgody, to nigdy tutaj nie było problemów. Zawsze na wyjazdach nasi przyjaciele nam pomagali i gościli. Picia, żarcia było mnóstwo, a jak jeszcze miał ktoś siły to i panienki załatwiali. Ja osobiście zasnąłem nawet na jednej i nic nie zdziałałem (śmiech). Trochę to śmieszne, ale przyznaję się bez bicia, tak byłem nawalony, że nie dałem rady.
HO: Powiedz tak szczerze, czy wszystkie wasze bójki, demolki stadionów, nienawiść wobec innych klubów…czy to tak naprawdę było potrzebne? Zniechęcaliście swoim zachowaniem wielu spokojnych kibiców, którzy bali się przyjść na stadion. Nie lepiej było załatwiać porachunki gdzieś z dala od stadionu? W lesie, na polu…a sport zostawić w spokoju?
JC: Z perspektywy tylu lat, dziś wydaje się, że to wszystko było bardzo głupie. Chciałbym, aby stadiony były bezpieczne, owszem jak sędzia przegina pałę to trzeba go zjeb…ć, nie ma innego wyjścia, ale chciałbym, żeby było spokojnie. 20 lat temu mówiłem o tym, że moim marzeniem jest jedna wielka zgoda i spokój na meczach piłkarskich. Jeszcze nie do końca to się spełniło, ale wierzę, że tak będzie. Może jak prawo w końcu się zmieni to nadejdą zmiany.
HO: Czyją zatem winą były wszelkie rodzaju rozróby na stadionach za Twoich czasów? Systemu? Grupy społecznej? Nudy?
JC: W pewnym stopniu systemu…komuna była bo była…człowiek chciał się wyżyć, jakoś pokazać. Dla nas to było swego rodzaju wyróżnienie jeśli napisali o nas w gazetach. Człowiek się z tego cieszył, że został jakoś w tym marazmie zauważony. Trochę robiliśmy dla rozrywki i rozgłosu. Nie raz szło się po gazetę aby wyszukać informacji o swoich wyczynach…
HO: Skoro jak twierdzisz, z perspektywy lat Wasze zachowanie wydaje się głupie i dziecinne, to co byś doradził młodemu pokoleniu kibiców „Odry”, którzy przeczytają ten wywiad?
JC: Nie chciałbym, aby powielali naszych działań…poradziłbym jedno: aby starali się unikać wszelkich zaczepek jeśli jest to możliwe. Aby trzymali nerwy na wodzy, by nie dać się sprowokować, chociaż czasami nie da rady wytrzymać. Mężczyzna w młodym wieku czasami musi coś zrobić złego, jego nie raz nosi, a wystarczy, że ktoś zapoda hasło i to wystarczy. Zaczyna się wtedy dym…nie chciałbym, żeby to było kultywowane, ale niestety nie zawsze można tego ominąć. Szanuję ich za to co robią, chłopaki jeśli muszą walczą o nasze barwy, rzadko dostają po głowie, bo walczą za „Odrę”. Sądzę, że dobrze kierowani przez Wiliego młodzi mogą kiedyś sporo osiągnąć pozytywnego i być przykładem dla nowych. Do Wiliego mam pełen szacunek i zaufanie. Działa bardzo dobrze, potrafi młodych trzymać idealnie w ryzach. Ale bez poczucia wspólnoty, ci młodzi nigdy nie poczują tego co ja czułem.
HO: Mówiłeś wiele o integracji, poczuciu wspólnoty, a przypomnę ci sytuację kiedy to kibice „Odry” nie potrafili ze sobą się dogadać dość często we własnym mieście! Dochodziło szczególnie w latach 80 i na początku 90 do kuriozalnych sytuacji, gdzie poszczególne dzielnice, które zamieszkiwali kibice „Odry: tłukły się między sobą. Gdzie zatem ta integracja?
JC: Tu masz oczywiście rację…1 maja tłukło się z Dambonia, Zaodrze z Chabrami…ale muszę przyznać, że jak przychodziło do meczu, to ludzie na stadionie potrafili się łączyć i wtedy wszystko grało. Niestety po mecz nie było zmiłuj się…dziwna to sytuacja, której do tej pory nie rozumiem…na meczu lejemy jakichś łapciuchów, razem pijemy, a po meczu walczymy ze sobą na osiedlach! Nawet nie wiem dlaczego tak się działo, że na osiedlu czy dyskotece każdy się między sobą tłukł, a na meczu byliśmy najlepszymi kumplami. Opole powinno żyć w zgodzie a nie tak jak kiedyś.
HO: Przypominasz sobie takie spotkanie w
Kluczborku z sezonu 1989/90, kiedy ponieśliście sromotną klęskę jako kibice
„Odry”?
JC: Zadyma jak cholera! Dostaliśmy ostry wpier…Cały stadion na nas ruszył i nie pogonili nas jak cholera. To chyba jedna z największych porażek kibicowskiej „Odry” w dziejach! Głównym naszym błędem było schlanie się przed meczem niemal do nieprzytomności. Wielu nas nie było, ale wszyscy byli pijani jak świnie. Mało tego, na stadion weszliśmy z…bramą, bo nie chciało nam się płacić za bilety. Wszystko w sumie zaczęło się w przerwie meczu. Spokojnie wyciągnąłem fajkę, staram się zapalić papierosa, a tu nagle jakiś tłum leci na nas! Nim się obejrzałem to dostałem jakąś dechą w pysk, to się obudziłem po wszystkim na pustym stadionie! Obok mnie leży mój kolega ś.p. Terminator i leżymy jak te dwie kłody. Terminator się do mnie odezwał po chwili i pyta: A co to się jeszcze mecz nie rozpoczął?! Wyszliśmy ze stadionu i poszliśmy w stronę dworca. Na dworcu mnóstwo milicji, która pyta się nas: A panowie skąd? Odpowiedzieliśmy, że z Opola…i tak dostaliśmy jeszcze po łbach od milicjantów. To był mecz porażka…myśmy nie wiedzieli o co chodzi, bo wszyscy pijani jak świnie…nawet kilku chłopaków od nas w ucieczce ze stadionu niemal utopiła się w pobliskim basenie.
HO: Opowiedz naszym czytelnikom o jakiejś zabawnej sytuacji z Twojej kibicowskiej przygody, która utkwiła Ci w pamięci.
JC: Była taka jedna sytuacja, która pamiętam do dziś. Pojechaliśmy do Szczecina na mecz. W Opolu ciepełko, pogoda jak marzenie. Więc wybraliśmy się ubrani skromnie jak na lato. Zajeżdżamy do Szczecina a tam mróz i śnieg pada! I numer się zdarza! Przechodziliśmy koło jakiegoś kościoła. To był jakoś okres stanu wojennego, więc Polonia zagraniczna przysyłała dary, które trafiały do kościoła. Jakieś babki pracujące chyba w Caritasie, zobaczyły nas i nie mogły uwierzyć, że tak marzniemy na dworze. Zawołały nas do siebie i pomogły nam się ubrać. Jak zobaczyliśmy co to za rzeczy to nie mogliśmy uwierzyć. Markowe ciuchy Adidasy i inne. Poubierały nas od stóp po głowę w najlepsze ciuchy, na które nas nigdy by nie było stać. Do Opola wróciliśmy naszpikowani najlepszymi markowymi rzeczami, a uśmiech nam nie schodził z twarzy.
HO: Powiedz Jurku czy kosztowało Ciebie dużo zdrowia to co robiłeś przez długi czas?
JC: Ogólnie nigdy nic złego mi się nie stało w trakcie jakiejkolwiek bójki. Nigdy nie wylądowałem z tego tytułu w szpitalu, może miałem sporo szczęścia. Podbite oczy, zadrapania to była rzecz normalna, ale nieszkodliwa. Owszem zdarzyła mi się sytuacja, o której wspominałem, kiedy straciłem flagę, kiedy to myślałem, że nie dam rady i mogę nawet umrzeć. Kopało mnie kilkanaście osób i sądziłem, że już po mnie… ale na szczęście obyło się tylko na siniakach. Jednak podupadłem nieco na zdrowiu ze względu na to picie głupich jaboli... Niestety dwukrotnie wylądowałem z tego powodu w szpitalu, bo wątroba nie wytrzymała.
HO: Mówiłeś o tym jak skrojono Ci flagę „Odry”…a co było Twoim największym łupem ?
JC: Szaliki „Śląska” Wrocław, które skasowałem przy okazji finału Pucharu Polski w Opolu pomiędzy Katowicami a Wrocławiem. Osobiście cztery szale skasowałem sam! Spaliłem je oficjalnie na 1 maja z wielką satysfakcją.
HO: Dlaczego nienawidzisz tak bardzo „Śląska”? Wielu kibiców „Odry” wspomina o śmierci kibica „Odry” z rąk kibiców „Śląska”. My osobiście nie doszukaliśmy się takiej informacji w prasie…
JC: Prasa nie pisała o tym nic…i faktycznie dziś mam również wątpliwości co do tej informacji. Na początku byłem przekonany, że tak się wydarzyło, ale teraz nie…Chłopak, który zginął, Jarek pseud. Ciupa był moim kolegą od piaskownicy. Jarek był spokojnym człowiekiem i jechał z kilkoma kumplami na jakiś mecz pociągiem. Ja wówczas byłem w wojsku i tam właśnie dowiedziałem się, że Jarek nie żyje, że został wyrzucony z pociągu. Bardzo to przeżyłem…bo był bardzo sympatycznym człowiekiem tak jak śmierć Teflona… Chłopaki, którzy wracali z Jarkiem twierdzili, że za tym czynem krył się „Śląsk”.
HO: Wierzysz w to na 100%?
JC: No właśnie nie do końca…rozmawiałem z gościem z Wrocławia niejakim Mazurem. Słynna rodzina Mazurów, która kiedyś rządziła na „Śląsku”. Rozmowa była na neutralnym gruncie w jakimś sklepie. W sumie przypadkowo się minęliśmy i zaczęliśmy rozmowę. On do mnie zagadał i na chwilę się zatrzymałem. Wtedy zadałem jemu podstawowe pytanie: Mazur czy Ty wiesz coś o śmierci naszego chłopaka? On się zapierał, że to nie „Śląsk” jest winien tej śmierci i, że to żaden z chłopaków z Wrocławia. To mi w sumie dało wiele do myślenia…
HO: Dziękujemy za długą rozmowę. W podziękowaniu za poświęcenie nam Twojego czasu oraz oddanie barwom klubowym, chcieliśmy Tobie przekazać koszulkę naszego serwisu, abyś mógł ją nosić dumnie na meczach naszej ukochanej „Odry” Opole.
JC: Dziękuję uprzejmie za wszystko i cieszę się, że mogłem opowiedzieć część mojej historii. Sprawiliście mi również wielką radość. Pozdrawiam wszystkich sympatyków „Odry” Opole.