Historia Dariusza Ratajczaka należy do jednych z tych, do których nie można przejść w sposób obojętny. Losy opolskiego historyka stanowiłyby znakomitą kanwę dla nakręcenia dramatu społecznego. Moglibyśmy wówczas zobaczyć człowieka z pasją, bezustannie drążącego nawet w kontrowersyjnych zagadnieniach dziejowych. Jak to się w jego przypadku skończyło? No cóż… nie za wesoło. Rodowitemu opolaninowi nadano miano kłamcy oświęcimskiego oraz przyszyto łatkę antysemity.
Afera, która miała zniszczyć dobrze zapowiadającą się karierę młodego w sumie naukowca (ur. 28 listopada 1962 r. – red.), rozpoczęła się w kwietniu 1999 r., kiedy wydał własnym asumptem książeczkę „Tematy niebezpieczne”. W opinii władz Uniwersytetu Opolskiego znalazły się w niej sformułowania kwestionujące okoliczności Holocaustu (czemu autor wielokrotnie zaprzeczał – red.). Niewątpliwym jednak błędem popełnionym przez Ratajczaka była rezygnacja z przypisów we wspomnianej publikacji, co przy tak ważkiej randze tematu dawało możność oskarżenia go o próbę rewizjonizmu martyrologii narodu żydowskiego. Szczególnie bezpardonowo atakowano go ze strony „Gazety Wyborczej”.
Zacząłem być postrzegany jako ktoś, kto nie tyle wątpi, co zaprzecza oficjalnej wykładni dziejów. To prawda – chciałem, żeby na ten temat odbyła się debata. Oto staję ja – historyk paskudny – a z drugiej strony staje cała ekipa najwspanialszych, co mówię bez cienia ironii, przedstawicieli nauk historycznych z uczelni. I oni roznoszą mnie w pył i w proch… Ale oni nie chcieli konfrontacji. Uciekli przed nią. Owszem, gdzieś tam, po kątach mówili mi, że może i ja mam rację, ale – panie, tego – ja mam działkę do obrobienia, daczę do podmurówki, a w ogóle to co kogo tak naprawdę Żydzi obchodzą?**
W całym zaistniałym zamieszaniu największym poszkodowanym stawał się – oprócz autora „Tematów niebezpiecznych” – Uniwersytet Opolski, od którego Ministerstwo Edukacji Narodowej zażądało natychmiastowych kroków naprawczych, grożąc zaprzestaniem dofinansowania uczelni. Ta zaś – odczuwająca jeszcze skutki powodzi z 1997 r. - ugięła się, zawieszając, a następnie wydalając dr Ratajczaka z UO.
Odwołanie od wyroku - przed Komisją Dyscyplinarną UO (16 marca 2000 r. – red.) - na nic się zdało. Był to ostateczny koniec naukowca–wykładowcy, chociaż historia z salą sądową w tle zakończyła się dopiero 2 lata później (w 2002 r. – red.). Wyrokiem Sądu Okręgowego Opolu sprawa została umorzona (w kwestii złamania przez Ratajczaka art. 55 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej – red.)***.
Rozpoczął się nowy – nie mniej tragiczny – okres w życiu byłego wykładowcy, pełne goryczy i wyrzeczeń.
- Rozbeczałem się pierwszy raz w życiu – mówi Ratajczak. – Gdy odgarniałem śnieg w firmie, w której się zatrudniłem. Podjechał do mnie w wypasionej furze jakiś gość i zapytał, co ja, doktor i niedawno jego wykładowca, tu robię. Odpowiedziałem, że śnieg zwalam na kupę. Pokiwał głową, powiedział, że to jakieś draństwo, a mnie gardło ścisnęło. Trzy dni ryczałem…****
Mimo pogarszających się warunków materialnych dr Ratajczak nie zaprzestał swojej pasji. W dalszym ciągu publikował w polskich i polonijnych czasopismach narodowych, wydał m.in. „Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne” (2001), czy „Prawda ponad wszystko” (2004). Jednak przypęta do niego łatka antysemity i rewizjonisty została już na stałe.
- Mój syn poszedł swego czasu w marszu żywych w Oświęcimiu. I traf chciał – w przypadki jednak nie wierzę – że dziennikarka lokalnej “Gazety Wyborczej” podeszła do niego i zapytała, czy jest synem tego słynnego kłamcy oświęcimskiego. Syn odparł, że jest, a przede wszystkim, że dumny jest z ojca. Lecz cóż się potem ukazało w gazecie? Otóż zdjęcie z podpisem, że syn Ratajczaka uczestniczył w marszu, gdy tymczasem jego ojciec zaprzecza istnieniu Auschwitz-Birkenau! Istnieniu obozu!!! No, ręce opadają…
- Żadnych pochopnych wniosków – zastrzega Ratajczak. – Nawet z tego, że z “Gazety Wyborczej” dzwonili do mnie, mówiąc: panie Ratajczak – weź pan sobie trochę odpuść, bo my pana lubimy, nawet pomożemy panu znaleźć pracę. Choćby w Zieleni Miejskiej. A ja mam na to jedną odpowiedź: walcie się! Jestem niezależnym człowiekiem, pozostanę historykiem, który zawsze będzie miał wątpliwości, zawsze będzie się starał negować uznane prawdy, niezależnie od tego, czy będą dotyczyć Żydów czy Ormian…*****
Do końca został wierny swoim zasadom… zasadom, które przyniosły mu jedynie ból i cierpienie. Ostatni akt tej opolskiej tragedii nastąpił dnia 11 czerwca 2010 r. Wówczas to w samochodzie zaparkowanym przed Centrum Handlowym „Karolinka” znaleziono zwłoki byłego wykładowcy UO, dr Dariusza Ratajczaka.
Mowa obronna dra Dariusza Ratajczaka przed Komisją Dyscyplinarną (Opole, 16.03.2000)******
„Zostałem obwiniony o rażące naruszenie standardów etycznych obowiązujących nauczycieli akademickich, uchybianie obowiązkom nauczyciela akademickiego, uchybianie godności zawodu nauczycielskiego, sprzeniewierzenie się obowiązkowi głoszenia prawdy historycznej, oraz uchybienie dobremu imieniu UO i jego społeczności.
Powyższe zarzuty, swym pozornym ogromem przypominające Kolosa Rodyjskiego, sprowadzają się w istocie do rzeczy skromnej, a mianowicie książki mojego autorstwa pt. Tematy niebezpieczne (Opole 1999), którą wydałem własnym sumptem w nakładzie 320 egzemplarzy.
Książkę tą prezentowałem na uczelni na początku marca 1999 wśród społeczności akademickiej. Jej pierwsze egzemplarze otrzymali również moi koledzy z IH oraz JM Rektor UO – zresztą z miłą dedykacją. Mniej więcej miesiąc po jej ukazaniu się zostałem zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego, tj. w momencie, gdy treść książki wybiórczo została upubliczniona przez Państwowe Muzeum w Oświęcimiu i media prasowe.
Rzecznik dyscyplinarny UO zakwestionował dwa krótkie podrozdziały powyższej publicystycznej, a więc nie stricte naukowej pozycji – „Rewizjonizm Holocaustu” i „Polecats”, które razem wzięte stanowią około 5-6% treści pracy.
Zarzucił mi rozpowszechnianie kłamstwa polegającego na zaprzeczaniu stosowania komór gazowych i cyklonu b do zabijania więźniów obozów koncentracyjnych, wyraźnie cynicznego stosunku do śmierci ofiar Holocaustu oraz wyrażanie pogardliwych, wulgarnych i obraźliwych zdań pod adresem zdecydowanej większości (krajowych) historyków (Wniosek o ukaranie, 13.04.1999).
Jeśli chodzi o zarząd drugi, wyjaśniam co następuje. Słowa użyte w stosunku do krajowych historyków (zajmujących się najnowszymi dziejami Polski i świata) były rzeczywiście zbyt mocne, co tłumaczyć można publicystycznym ferworem. Mówiłem o tym w kilku wywiadach prasowych, m.in. w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z 6.06.1999 (Błąd oświęcimski).
Problem jednak pozostaje, gdyż moim zdaniem ideowe i – powiedziałbym warsztatowe wolty wielu historyków polskich zajmujących się najnowszymi dziejami Polski i świata po roku 1989 są dla mnie moralnie podejrzane. Tym bardziej, że sam ich nie wykonywałem. Nie można przecież – bez narażania się na podejrzenie o koniunkturalizm lub śmieszność – zaprzeczać sowieckiej zbrodni na oficerach polskich w Katyniu, a następnie ją potwierdzać. Nie można przez całe lata bronić racji marksizmu, by następnie występować w roli zagorzałego zwolennika liberalnej demokracji. Nie można przez dziesiątki lat wykazywać agresywnego i imperialistycznego charakteru NATO, by następnie stać w pierwszym szeregu jego adoratorów. Przykłady powyższe można mnożyć (…)
Ten krótki wywód niech będzie wstępem do bardziej szczegółowego, ściśle historycznego ustosunkowania się przeze mnie do tez stawianych przez rewizjonistów Holocaustu.
1. Jak już nadmieniłem, nie zgadzam się z twierdzeniami, iż w niektórych obozach koncentracyjnych na ziemiach polskich nie istniały komory gazowe. Wierzę w przekazy naocznych świadków gazowania, chociaż jako historyk nie mogę nie stwierdzić, że ta wiara nierzadko wystawiana jest na ciężką próbę. I przyznają to także historycy-antyrewizjoniści, którzy coraz częściej spór z rewizjonistami (co prawda toczony w bardzo szczególnych okolicznościach nazwijmy to „braku równouprawnienia”) przenoszą na grunt nauk ścisłych, na przykład chemii (Kardinalfragen zur Zeitgeschichte, Berchem 1996, ss. 86-90). Czy to się komuś podoba czy też nie, przekazy wielu naocznych świadków są kwestionowane coraz częściej przez oficjalnych znawców problemu, którzy negowanie owych świadectw nie uważają za propagowanie kłamstwa oświęcimskiego.
Historyk, osoba z natury wątpiąca, nie może bowiem przejść do porządku dziennego nad wypowiedziami np. Filipa Muellera, który przez 3 lata był członkiem oświęcimskiego Sonderkommando i opisuje, że podczas wyciągania ciał z komór gazowych pojadał sobie, nie nosił maski przeciwgazowej, a ponadto twierdził, że ludzi gazowano w ubraniach razem z walizkami. Musi bowiem zadać sobie pytanie, w jaki sposób jego organizm uodpornił się na działanie cyklonu w pomieszczeniu, gdzie 20 minut wcześniej przeprowadzono gazowanie.
Albo co powiedzieć o przekazie Arnolda Friedmana, który widział płomienie bijące z komór gazowych (co samo w sobie jest absurdem) oraz wyraźnie rozpoznawał po kolorze płomieni czy paleni są Żydzi polscy czy też węgierscy.
Inny przykład. W roku 1985 na procesie kanadyjskiego rewizjonisty, Ernsta Zuendela wystąpił jako świadek numer 1 dr Rudolf Vrba. Był to świadek wyjątkowy, przekaz którego był jedną z podstaw słynnego War Refugee Board Report of the German Exterminations Camps – Auschwitz-Birkenau, ponadto współautor książki I Cannot Forgive.
I co, ten wiarygodny świadek skompromitował się w ten sposób totalny. Przyznał bowiem, że w swojej słynnej książce uciekał się do licencia poeta rum. Na pytanie zaś prokuratora Griffitha, czy jego świadectwo to także licencia poeta rum, próbował zrazu ripostować, ale później udzielił zupełnie nonsensownej odpowiedzi dotyczącej liczby zagazowanych ludzi. Zrezygnowany prokurator mógł tylko stwierdzić: Nie mam więcej pytań do dr Vrby. Podobnie rzecz się ma z przekazami Salmana Gradowskiego, Fajnzylberga itd. A wszystko to są członkowie Oświęcimskiego Sonderkommando – naoczni świadkowie zagłady za pomocą gazu.
2. Zgadzam się z rewizjonistami, że w czasie II wojny światowej nie zginęło z rąk niemieckich 6 milionów Żydów, tylko o wiele mniej. Myślę, że podana przeze mnie liczba 2,5 miliona nie jest daleka od prawdy.
No cóż, naprawdę nie jestem odkrywcą Ameryki i opieram się na ustaleniach oficjalnych historyków.
Przypomnę tylko, że w roku 1992 dr F. Piper z Muzeum Oświęcimskiego wydał książkę Ilu ludzi zginęło w KL Auschwitz, w której obniżył liczbę 4 milionów zamordowanych (w tym 90% to Żydzi) na ok. 1,5 mln. Zresztą byli więźniowie okrzyknęli go kłamcą („GP” 1995, nr 12).
Ale to nie koniec niespodzianek. Jean Claude Pressac, jak najbardziej oficjalny badacz problemu sponsorowany przez żydowską fundację Klarsfeldów, twierdzi obecnie, że w Oświęcimiu zginęło ok. 500 tysięcy Żydów. Proszę zwrócić uwagę – w ciągu 10 lat liczba ofiar została zredukowana o 3-3,5 miliona. Czy nazwiemy to rewizjonizmem Holocaustu?
3. Zgadzam się z rewizjonistami Holocaustu, że sam Holocaust, wydarzenie bezsprzecznie tragiczne, nie był niczym szczególnym w tym festiwalu bestialstw, jakie zaserwował nam XX wiek. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to niech to powie ofiarom głodu na Ukrainie w latach trzydziestych, ofiarom sowieckich Gułagów, ofiarom wojny domowej w Rosji, albo ofiarom walk plemiennych w Rwandzie.
Ogólniej natomiast musimy stwierdzić, że Holocaust to na gruncie historiografii ciągle zmieniające się wersje tego ponurego wydarzenia.Przypomnę, że do roku 1960 wszyscy sądzili, że istniały komory do masowego gazowania ludzi w Dachau, Bergen Belsen czy w Ravensbruek. Było wielu naocznych świadków ich funkcjonowania. I nagle pojawił się Martin Broszat z Instytutu Najnowszej w Monachium i stwierdził, że to nieprawda. Świat historyczny przyznał mu rację.
Mówię o tym, żeby uzmysłowić komisji, że nie zgadzając się z rewizjonistami w punkcie: komory gazowe, obiektywnie stwierdzam, że niektóre ich tezy są po cichu przejmowane przez oficjalną naukę, a przynajmniej dyskutowane. Co przyniesie zaś przyszłość, pewnie ta dalsza, nie jestem w stanie określić. Przynajmniej Anno Domini 2000.
Dzisiaj mamy „kłamstwo oświęcimskie”, w latach 50-tych z uczelni usuwano ludzi za różne „kłamstwa reakcyjne”, natomiast 30 stycznia 1938 roku docent Stanisław Cywiński z Uniwersytetu Wileńskiego opublikował na łamach „Dziennika Wileńskiego” krótki tekst, w którym nazwał Piłsudskiego „kabotynem”.
W związku z powyższym Sejm RP wydał dnia 15.03.1938 Ustawę o Ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego, w której m.in. czytamy: Kto uwłacza imieniu Józefa Piłsudskiego – Wskrzeszycielowi Niepodległej Ojczyzny, podlega karze do lat 5.
Nie chodzi tu o to, że gdybym wydał swoją książkę w kwietniu 1938 roku, trafiłbym być może do Berezy Kartuskiej albo zostałbym pobity jak doc. Cywiński (…). Przypominam to komisji po to, aby uzmysłowić, że bieżąca polityka lub interesy polityczne określonych grup starały się lub nadal starają się penalizować historiografię.
Jeżeli zgadzamy się na taki stan rzeczy, to naprawdę nie mówmy o wolności słowa, wolności nauki, a dokładniej wolności wydobywania na światło dzienne kłopotliwych kwestii – a jest to mój przypadek. Nie mówmy wreszcie o autonomii uniwersytetów.
Ustalmy, że wszystko raz na zawsze wiadomo, a wątpliwości czy niebezpieczne dociekania należy zwalczać stosem albo wydaleniem z uczelni.
Ja w każdym razie na takie reguły życia umysłowego w Polsce się nie godzę.Oświadczam, że jako historyk UO w żaden sposób nie postępowałem niezgodnie z etycznymi i naukowymi wymogami, jakie winny go charakteryzować.
Problemy historyczne winny być rozstrzygane w merytorycznej dyskusji w uczelnianych gabinetach, w salach wykładowych, na konferencjach, nie zaś przed obliczem sądu – obojętnie rejonowego czy uczelnianego. Ja przed taką dyskusją nie uciekam, wręcz na nią nalegam.
Niewiara w naukę to więcej niż zbrodnia, to błąd. Ta bowiem zweryfikuje się sama. Reszta jest polityką…
***Art. 55. brzmi. Kto publicznie wbrew i faktom zaprzecza zbrodniom, o których w art.1 pkt. 1, podlega grzywnie lub karze pozbawienia wolności do lat 3. Wyrok podawany jest do publicznej wiadomości.
*****Ibidem
******Inkwizycja po polsku, czyli sprawa dr Dariusza Ratajczaka, Poznań 2003.